Nie zdążyłam się jeszcze dobrze obejrzeć
za siebie jak upłynęło 10 lat od naszej wyprawy do Nowej Fundlandii czyli dalekiej
prowincji Kanady nad Oceanem Atlantyckim. Tak się złożyło, ze akurat tam świętowaliśmy
moje 61 urodziny.
Na jesieni w 2008 roku planowaliśmy
przeprowadzić się do Nanaimo nad Ocean Spokojny i mój mąż mówi "wiesz ja
nigdy nie bylem w Newfunland. To jest ostatni dzwonek aby tam pojechać bo z
Toronto jest znacznie bliżej." Ja na to jak na lato bo też tam nie byłam.
Na drugi dzień poszliśmy kupić bilety lotnicze i zarezerwowaliśmy wypożyczenie samochodu.
Kiedyś była to najbiedniejsza
prowincja Kanady bo nie ma tam żadnego przemysłu. Ludzie zajmują się głównie łowieniem
ryb, krabów i krewetek. Klimat jest dość surowy z długą mroźną zimą, silnymi
wiatrami, obitymi opadami śniegu.
Dla nas był to niezapomniany
wypad. Wyjechaliśmy 1 czerwca i bardzo dobrze bo wcześniej jest tam diabelsko
zimno i często pada deszcz. Nawet sezon turystyczny rozpoczyna się dopiero 1
czerwca.
Wylądowaliśmy w Deer Lake w
deszczowy dzien. Noclegi zarezerwowaliśmy w tak zwanych “Bed & Breakfast” czyli
pokój do spania w prywatnym mieszkaniu ze śniadaniem. Takie noclegi w
prywatnych domach zazwyczaj mają tę zaletę, że z reguły serwują bardzo dobre śniadania
i ma się kontakt z miejscowymi gospodarzami. Z reguły głównie z panią domu bo mąż
zazwyczaj jest w pracy czyli w morzu.
Pierwszy nocleg i pobyt nie należał
do najlepszych, bo właścicielka na śniadanie dała nam tylko po dwie kromki
chleba i dżem. Na kolację też poleciła nam nieciekawą restaurację a to tylko,
że jej synowa tam pracowała jako kelnerka. Reszta noclegów i śniadań była w porządku.
Następnego dnia wyjrzało piękne słońce
i świeciło cały dzień. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na północ. Po
drodze spotkaliśmy łosie pasące się przy drodze, które wcale nie reagowały na
nas, wiec zatrzymaliśmy się i zrobiłam im kilka zdjęć.
Po kilku minutach zobaczyliśmy
pierwszą, niewielką górę lodową w wodzie.
Jadąc samochodem na północ podziwialiśmy niesamowity krajobraz. Z lewej
strony ma się zawsze błękit lśniącej w słońcu wody bo droga tak prowadzi.
Natomiast po prawej stronie rozpościerała się przepiękna zieleń i widać było tu
i owdzie białe domki mijanych wiosek i miasteczek.
Na lunch czyli drugie śniadanie zatrzymywaliśmy
się w miejscach wyznaczonych na odpoczynek i zjadaliśmy przeważnie zupkę chińska
z kartonika zalana gorącą woda z termosu. W południe temperatura była około
plus 12 stopni Celsjusza. Słońce ogrzewało nasze twarze i ręce wiec w sumie nie
było zimno.
Kolacje jedliśmy w małych,
prywatnych, uroczych restauracyjkach gdzie podawano codziennie świeże ryby.
Nasz pobyt w Newfunland trwal tylko tydzień i przez cały ten czas zamawialiśmy świeże
ryby bo wiedzieliśmy, że taka okazja nie powtórzy się szybko.
Rześkie powietrze, piękne widoki,
teren nieskażony przemysłem wszystko to dawało poczucie pięknych wakacji.
Na jednym z noclegów żona rybaka
u której mieszkaliśmy zaproponowała przygotowanie kolacji jeśli kupimy kraby. Zgodziliśmy
się z wielką ochotą. Dała nam adres do rybaka.
Kupiliśmy trzy piękne kraby. Wieczerza była wyśmienita. Po prostu
przygotowana przez fachowca. Przy deserze milo gawędziło się o pracy i życiu w
Nowej Fundlandii. Jej mąż w tym czasie był na dłuższym pobycie w morzu.
Bardzo chcieliśmy popłynąć łodzią
bliżej do olbrzymiej góry lodowej. W środku naszego pobytu nadarzyła się taka
okazja. Czułam lekki niepokój przed tą podróżą w morze. Było dość wietrznie. Mieliśmy
mało czasu na cały zaplanowany tygodniowy urlop wiec nie można było zwlekać z tą
wyprawą. Zapakowaliśmy się do średniej wielkości łodzi razem z inną parą. Rybak
przymocował do łodzi, którą mieliśmy wypłynąć dodatkowa mniejsza łódkę, uruchomił
silnik i popłynęliśmy.
Łódź przechylała się to na jedna
to na druga stronę. Czułam słone krople wody na ustach.
Naprawdę mój poziom adrenaliny podniósł
się znacznie. Na szczęście wszystko odbyło się zgodnie planem i wróciliśmy
bezpiecznie z tej nieco ryzykownej wyprawy.
Taka góra lodowa, którą widzimy
nad woda to tylko 1/10 całości. Zaś 9/10 znajduje się w wodzie, wiec można
sobie wyobrazić jaki to wielki kolos. Oczywiście nie zapomnieliśmy zrobić kilku
zdjęć. Te góry lodowe przypływają do Nowej Fundlandii aż z Grenlandii.
Następnego dnia wybraliśmy się do
Gros Morne National Park. Spacer odbył się piękną doliną a po obu stronach jakże
inny świat. Po jednej sterczą gołe skały, nic tam nie rośnie bo cały ten masyw górski
to żelazo zaś po drugiej stronie piękną soczysta zieleń i tu właśnie udało mi się
wypatrzeć dziką orchideę.
W czwartek popłynęliśmy statkiem
regularnie wypływającym każdego dnia z turystami we fiord. Znowu był słoneczny,
miły, ciepły, niezapomniany dzień i piękne widoki.
Potem zaczęło się robić trochę chłodniej
bo każdego dnia udawaliśmy się dalej i
dalej na północ aż do L'Anse aux Meadows gdzie jeszcze leżał śnieg.
Tu właśnie dopływali wikingowie z
Norwegii. Odwiedzaliśmy chaty tam pobudowane na wzór dawnych, w których kiedyś
mieszkali wikingowie. Jest i wyposażenie wnętrza a nawet miejscowi ludzie tu pracujący
są przebrani w podobne stroje, jakie kiedyś noszono. L'Anse AUX Meadow jest
historycznym miejscem wpisanym na listę UNESCO.
W powrotnej drodze wstąpiliśmy do
muzeum, gdzie miedzy innymi mieliśmy możliwość podziwiać replikę łodzi
zbudowanej na wzór tych, którymi przypływali wikingowie.
Dzisiejsza Nowa Fundlandia to już nie
biedna prowincja a raczej bogactwo. Ludzie mieszkają w olbrzymich nowoczesnych domach. Niektórzy wynajmują turystom pokoje na
noclegi ze śniadaniem a ceny wcale nie są niższe za noc niż w hotelu 4
gwiazdkowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz